Mam ostatnio długą przerwę w prowadzeniu bloga z racji wakacji na wsi, gdzie cywilizacja w prawdzie dotarła i nawet jest internet, oraz satelita, ale ogromną konkurencją dla nich są: las, zielona trawa, ścieżki spacerowe, wspaniały ogród mojej mamy i chyba przede wszystkim ganek. Drewniany ganek obrośnięty wiekowymi pelargoniami i pnącą różą, na którym przesiaduję większość czasu (kiedy Madzia śpi) czytając zaległe lektury, pijąc herbatki i zajadając maliny prosto z krzaka. W tej sytuacji internet i telewizja nie są dla mnie żadną atrakcją ;)
Miałam jednak mały przerywnik życia wiejskiego i z okazji wizyty mojej koleżanki w Krakowie wybrałyśmy się na obiad do Chimery - najlepszej sałatkowej restauracji krakowskiej. Nie wiem, czy jest w Krakowie ktoś, kto nie zna tego miejsca. Na studiach było to chyba najczęściej odwiedzane przeze mnie miejsce w porze obiadowej. Niedrogie wtedy, małe zestawy, którymi najeść się można po same uszy, teraz już nie są takie super tanie (wtedy jakieś 10zł), ale dalej mogą uchodzić za przystępne. Razem z napojem i małym słodkim deserkiem dobijamy do 20zł za zestaw dla jednej osoby. No i klimat tego miejsca sprawia, że chce się wracać i wracać. Na górze część sałatkowa otwarta przez cały rok kusi zielonym sklepieniem, pnącymi roślinami i urokliwymi drewnianymi stolikami na lekko chwiejnych nóżkach, na dole w piwnicy mieści się restauracja z pełnoprawnym menu. Tam też, w restauracyjnej toalecie przewinęłam dziecko. Bar sałatkowy ma także swoją toaletę na półpiętrze, ale bez przewijaka. Karmiłam przy stole owinięta chustą i przysłonięta wózkiem - nikt się chyba nawet nie zorientował ;)